Trafiłem w jeden wieczór, gdzieś w sieci na program „Time Team”, który emitowano w brytyjskiej telewizji w latach 1994-2014. Przedzierając się przez kolejne odcinki, zafascynowała mnie praca archeologów, którzy odkrywali tajemnice zagrzebane w ziemi lub sterczące z niej w formie pozornie niekształtnej kupy kamieni. Znajdywali ślady średniowiecznych murów, osad na wyspach, okrągłych domostw, palenisk, kawałki naczyń czy nawet monety i narzędzia – zgubione przez jakiegoś Krzesimira, przed wiekami. Okazywało się, że na wzgórzu, z którego zimą zjeżdżają na sankach dzieci, stał niegdyś gród z niewielkim zamkiem, otoczony kilkunastoma zamieszkanymi przez osadników chatami. Prowadzący w kolejnych odcinkach odtwarzali to, w jakim sposób ludzie radzili sobie z budowaniem łodzi, domów, przyrządzaniem posiłków, a także tworzeniem glinianych naczyń i podstawowych narzędzi.
Zafascynowała mnie ich praca i opisujące ją pojęcie żywej historii. Nie tylko odkrywali przeszłość, ale także starali się poznać techniki wykonywania poszczególnych przedmiotów. Gdzie jednak znaleść coś takiego w Polsce? Trzeba pojechać na jeden z wielu festiwali wczesnośredniowiecznych i poznać biorących w nich udział rekonstruktorów. W osadach i miastach rozsianych po Polsce i Europie, pasjonaci cofają się w czasie. Wielu z nich żyje życiem sprzed wieków na codzień – zajmując się kowalstwem, garncarstwem, snycerstwem, łowiectwem czy pospolitą wojaczką. Ta żywa historia wciągnęła też mnie i pojechałem na pierwsze tego typu wydarzenie z dwójką przyjaciół. Zmęczony pierwszym dniem, który upłynął niemal w całości obserwowaniem tego co mnie tam otacza – przebrany za bosego Krzesimira – przysiadłem w zrekonstruowanej karczmie. Okazało się, że wyprawiano akurat urodziny jakiegoś młodzieńca – też rekonstruktora. Na stół wjechało jadło, zaczęła grać muzyka, a to wszystko przeplatane gwarem ludzi i magią historii. Solenizant o którym wspominałem na początku, otrzymywał prezenty związane z życiem jakie prowadzi.
Po hucznej imprezie, z pełnym żołądkiem razem z przyjaciółmi, usiedliśmy przy dopalającym się ognisku, gdzie po długiej rozmowie usnęliśmy. Zbudził nas chłód poranka, bo zamiast przespać się w namiocie – za poduszkę potraktowaliśmy kamienie, a za okrycie przykrótkie koce.
Widząc tlące się ognisko i wyłaniających się ze swoich namiotów równie co ja niewyspanych rekonstruktorów, strzepując z siebie pył, słysząc beczenie kóz pasących się na poletku porośniętym trawą – poczułem, że cofnąłem się w czasie i dotknąłem historii.








Festiwal w Wolinie
Sam dopiero rozpoczynam swoją przygodę z rekonstrukcją. Mam podstawowy strój pospolitego Krzesimira, a w tym roku wzbogaciłem się o ręcznie szyte owijki, toporek, skarpety, torbę i skórzane buty, wspinając się o kilka szczebli w drabinie społecznej. Rok po wydarzeniach opisywanych wyżej wziąłem udział w kolejnym Festiwalu Słowian i Wikingów w Wolinie, przemierzałem uliczki razem z turystami w ciągu dnia i skosztowałem nocnego życia rekonstruktorów. W dzień można nabyć produkty wytwarzane przez rzemieślników zjeżdżających się z Polski, Niemiec, Szwecji, Ukrainy, a nawet Anglii. Kowal, bartnik, kuśnierz, cieśla, garncarz, mógłbym wyliczać bez końca, bo straganów było tyle ile namiotów. Jedni sprzedawali produkty bardziej historyczne, z ręcznie tkanych i szytych materiałów, gdzie proces produkcji był zbliżony do realiów, z jakich pochodziły ubrania. Na straganach znajdywałem też stroje szyte pod turystów – szwy maszynowe, współczesne materiały i kolory, a wszystko opatrzone metką z danymi jakiejś zagranicznej firmy.
Spośród tego, co oglądałem, najbardziej zaciekawiły mnie drewniane wydrążone tabliczki, do których wlano wosk i dodawano niewielki metalowy rysik. To były ówczesne notesy, na których można było coś zanotować, ryjąc w miękkim wosku rysikiem. Po zapisaniu całej tabliczki wystarczyło uzupełnić ubytek wosku, tworząc nową warstwę gotową do zapisania. Obserwując wszystkie oferowane przedmioty, docenia się obecną rzeczywistość, gdzie w pierwszym lepszym markecie kupimy nowy kubek, ubrania, narzędzia, leki i jedzenie wyprodukowane na innym kontynencie. Po kilkugodzinnym przemierzaniu straganów osadę zamknięto dla ludzi z zewnątrz i tym samym turyści zniknęli z wąskich i tłocznych w ciągu dnia uliczek – ich miejsce zastąpiło nocne życie. Gdy słońce zaszło, zapłonęły kaganki i latarnie, wypełniając okolicę półmrokiem. Były też zwykłe latarki, ale ginęły w morzu światła pochodzącego od ognia.
Po kolejnej godzinie rozmawiałem z przyjaciółmi, stojąc na pomoście niedaleko drakkara – wtedy dostrzegłem rozbłysk na zewnątrz palisady, potem kolejny, a za nim następne, coraz większe i większe. Rozbrzmiała muzyka wzmocniona dudnieniem wielkiego bębna uderzanego przez kilku grajków. Był to pokaz przygotowany przez grupę rekonstruktorów, którzy rzucali magicznym proszkiem [po pokazie dowiedziałem się, że był to pył ze szlifowania bursztynu], którego chmura podpalona od pochodni, wzbijała się w niebo pod postacią kuli ognia. Ustawiliśmy się na nasypie przed palisadą, żeby mieć lepszy widok i mimo dużego dystansu czuliśmy ciepło, które rzucała w nas każda kolejna ogniska kula.



Długa noc i walki
Po pokazie zachęceni muzyką udaliśmy się z towarzyszami do jednego z namiotów, przed którym ustawiono ławki – tłum gęstniał, aż rozpoczęło się przedstawienie. Grała muzyka, prowadzący wydarzenie zapraszał z tłumu osoby chcące pokazać lub opowiedzieć coś, co rozbawi gawiedź. Z mojej twarzy, tak jak i z twarzy zebranych, przez cały pokaz nie znikał uśmiech, a gdy całość dobiegła końca, okazało się, że staliśmy tam ponad godzinę, nie zauważając upływu czasu. Potem przyszedł czas na jedzenie, rozmowy i sen, przy dogasającym ognisku. O wschodzie słońca wspiąłem się na bramę i rozejrzałem po okolicy. Niedobitki wracały do swoich namiotów, aby zdrzemnąć się przed napływem turystów, a mnie zafascynowało najbardziej morze namiotów.
Ten dzień również był wypełniony odwiedzinami straganów i kompletowaniem ekwipunku. Odbyły się wtedy także finały bitwy o most i indywidualnych potyczek wojowników. Wielu pomyśli, że to tylko pokazy, ale choć część walczących pod przyszywanicami i kolczugami nosi współczesne ochraniacze, to urazy są czymś normalnym. Broń jest stępiona, ale uderzenia – choć osłabione – prawdziwe. Podczas poprzednich festiwali widziałem przecięte wargi, złamane obojczyki i ręce. Jeden z wojowników opowiedział mi jak podczas bitwy, nie pamiętał samego jej przebiegu, bo w pierwszych minutach oberwał toporem w hełm, który się mocno wgiął, a on sam stracił przytomność. Walki zawsze robią na mnie wrażenie, a obserwując obijające się o tarcze miecze, nabieram szacunku do walczących.








Dotknij historii
Prócz zakupów na straganach i walk, można posłuchać muzyki i wpaść w wir tańca, zagrać w gry, poznać dawne wierzenia czy wreszcie wziąć udział w warsztatach i wykonać swoją własną linę. W świątyni prezentowane są wierzenia i towarzyszące im rytuały, w porcie można zobaczyć pływające łodzie wikingów. Podczas jednego z festiwali odbyła się także bitwa morska, a w świątyni złożono ofiarę z jeńca, pojmanego po bitwie. Wielu rekonstruktorów żyje historią, przez jesień i zimę produkują swoje wyroby i naprawiają sprzęt, by na wiosnę ruszyć z kramami w Polskę i Europę. Przyjeżdżają tam drużyny rycerskie skupione na walkach, przyjaciele chcący porozmawiać z podobnymi sobie, ale i całe rodziny z małymi dziećmi, które także dzielnie wnikają w magię rekonstrukcji.
Jeżeli ktoś z Was był w Biskupinie, Wolinie czy innej zrekonstruowanej osadzie, to udział w dużym festiwalu jest czym nieporównywalnym. Bitwy na kilkuset wojów, setki kramów, rozpostarta na kiju ubita sarna niesiona na ucztę czy potężny wojownik rozganiający tłum, żeby zrobić miejsce koledze, toczącemu wielki pień do ich namiotu – nie da się tych rzeczy niczym przebić. Wtedy można dotknąć historii i zobaczyć tych, którzy cofają się w czasie, aby żyć tak, jak żyło się przed wiekami.